Kiedyś bałam się luster. Był taki moment w moim życiu, w którym odwracałam się tyłem do swojego odbicia. Nie przepadałam za wystawami sklepowymi, bo mogłam w nich zobaczyć siebie. Natomiast jeszcze wcześniej zanim dopadła mnie ta "lustrofobia" często pokazywałam swojemu odbiciu język. Tak jak bym chciała powiedzieć "spadaj!" samej sobie.
W którymś momencie to się zmieniło. A raczej odwróciło o 180 stopni. Teraz zahaczam wzrokiem każde lustro. Tak jakbym nadrabiała czas stracony na fochowanie się do mojego odbicia. Patrzę i uśmiecham się do siebie, spogladam ot tak i wtedy, kiedy mam sobie coś ważnego do powiedzenia. Nie odwracam się nawet wtedy, gdy płaczę, albo jestem bardzo smutna. I to jest fajne, bo chyba oznacza akceptację. Pogodzenie się ze stanem rzeczy. Miłość?
Stoję, patrzę i widzę przyjaciela. Kogoś na kogo mogę liczyć bez względu na wszystko. Jedyną osobę jakiej mogę ufać i która akceptuje mnie bezwarunkowo - SIEBIE.
Przeszłam długą drogę, by dojść tu gdzie jestem. Nie było łatwo, ale na pewno było magicznie i wyjątkowo. Wciąż pracuję nad sobą i ze sobą. Czasem jestem dumna z siebie, kiedy indziej mam ochotę rzucić kubkiem o ścianę i krzyknąć : "Pieprzę to całe psychologizowanie. To bzdury". Ale potem wracam... bo to mi pomaga.
Ktoś, kiedyś, coś zaniedbał i teraz ja wykonuję tę pracę. Dla mojej Florki czy Maxa, którzy mam nadzieję kiedyś pojawią się w moim życiu.
A kiedy ktoś pyta czemu gapię się w lustro, odpowiadam : "Sprawdzam, czy jestem" :)
I teraz wreszcie pewna na sto procent tego, co mówię odpowiadam sobie: JESTEM.:)