czwartek, 30 września 2010

Spokój

Hormony się uspokoiły. Bycie w ciązy to "jazda bez trzymanki". Zastanawiam się, co by było gdyby to facetami tak rządziły hormony... Umówmy się, gdyby to płeć brzydsza miała rodzić dzieci ten świat dawno by nie istniał:)

Czekam na Hanię, choć czasem jakoś tak chyba nie do końca do mnie dociera, ze będę miała taką własną całkiem małą córkę. Bo poza wszystkimi dziwnymi i nie do końca fajnymi aspektami ciąży sama myśl o tej małej kobiecie przywołuje uśmiech. Oczywiście martwię się jak sobie poradzę. Nie, nie z kwestiami opieki, bo to jest do opanowania. Raczej z miłością do tej małej gadzinki. Nie chcę popełnić błędów mojej mamy. Ale widzę też, że mam tendencję do dominowania. A chcę, żeby Hania miała więcej wolności:) Chcę być dla nie j mądrą mamą, ale totalnie nie mam pojęcia jak to się robi. Bardzo chciałabym, zeby była odważna i nie bała się świata, żeby wierzyła w siebie i w sobie miała największe oparcie. Żeby wiedziała, że dla siebie jest najlepszą przyjaciółką i że cokolwiek nie zrobi, pomyśli itd. ja i tak będę kochać ją najbardziej na świecie, pomimo wszystko:)

Liczę trochę na mojego upartego i wiecznie buntującego się przeciw wszelkiej władzy męża:) Może nakrzyczy na mnie jak będę przesadzać w swoim "wskazywaniu odpowiedniej drogi". Kocham ich ponad wszystko, tę moją rodzinę:) Choć wciąż przeraża, ta dla mnie szybka zmiana, to cieszę się, że nei będę sama.

piątek, 23 lipca 2010

~Jak to~

Oglądam zdjęcia z przeszłości i zastanawiam się jak to się dzieje, jak to możliwe, że nie miałam żadnego wpływu na to, co się dzieje. Inaczej wyobrażałam sobie rodzinę, do czego innego w swojej głowie się przygotowywałam. A wszystko i tak zadziało się po swojemu. I nie mówcie mi, że życie jest w moich rękach. Tak jest, ale decyzję mogę podejmować tylko w jakiejś 1/4. Reszta to przypadek, splot zdarzeń, wynikłe z czegoś tam okoliczności.
Tęsknię. Nawet nie za J. Ale za dziewczynami, za Olą, Moniką, Leną i małymi. Na zdjeciach oglądam jak pięknie rosną. Kurcze przywiązałam się do nich i brakuje mi ich. Wiem, że mogę zadzwonić, nawet się spotkać. Ale to już nie to samo. Poza tym nie udało by się uniknąć tematu. A ja naprawdę wolę zapomnieć o tym, co było. Tak jest łatwiej.
Czasem bardzo tęsknię. Jakby ktoś wyciął mi tę część pamięci, która opisuje, co było złe. Wiem, że ta specyficzna więź już umarła. Z nikim nigdy tak się nie zrozumiem (choć On pewnie żyje w przekonaniu, że totalnie go nie rozumiałam), rozumiałam i dlatego było tak trudno. Ten sam rodzaj głupiej wrażliwości. Kiedy czuję, że znowu spadam głos w głowie powtarza: EJ, ON CIĘ NIE CHCIAŁ, NIE KOCHAŁ, ZOSTAWIŁ. I od razu rodzi się pytanie: dlaczego?
Na szczęście te momenty zdarzają się już coraz rzadziej i co najdziwniejsze w ogóle nie idą w parze z tym, co dzieje się obecnie. To gdzieś tam w środku są emocje, z którymi nie umiem walczyć. Muszą się wypalić.
M. jest zupełnie inny. Dla niego nigdy nie będę Księżniczką i Skarbem. I to przeraża, ale i cieszy. Bo mogę żyć sobie spokojnie obok wiedząc, że nie jest w stanie złamać mi serca. Bo tego, co zepsute nie da się zepsuć jeszcze bardziej.
Jedynym prawdziwym skarbem jest Hania. Celem, ale i strachem. Jak stworzyć jej dom pełen miłości? Ona będzie kochana na pewno najbardziej na świecie, ale my? Mam wrażenie, że M. prędzej czy później zacznie mnie zdradzać, ja myslami będę gdzieś indziej... jak to pozlepiać z powrotem. Zresztą czy to kiedyś było całością?

czwartek, 15 lipca 2010

Lepiej, dziwniej

Jest jakby trochę z górki. Czuję się już troszki lepiej i moje emocje jakby lekko się uspokoiły. Dalej buczę z byle powodu, ale tego nie przeskoczę - hormony.

Z M. też jakby lepiej. Zaczynam widzieć światełko w tunelu. Przyzwyczajam się, że nie będzie tak jakbym sobie wymarzyła. Tylko kto powiedział, że marzenia zawsze są mądre?

Zaczęłam też rozmawiać z J. Nie ma to trybu stałego, ale on od czasu do czasu szuka powodu do zaczepki, a ja odpowiadam. Nie sądziłam, że będę potrafiła. Dalej jestem na niego zła i czuję się zraniona, ale nie umiem go nienawidzieć. Kiedyś o nim zapomnę na amen. Przynajmniej mam nadzieje... Bo teraz i tak nie da się cofnąć czasu.

A z rzeczy dużo cudowniejszych...

Moja bezwstyda córka pokazała nam co ma między malutkimi nóżkami, więc mamy już pewność, że Hanuś jest Hanusią. (Czego ja byłam pewna już od jakiegoś czasu). Czekam aż mnie wreszcie kopnie (wiem jak to brzmi), bo zaczynam się już niepokoić. Jestem takim paranoikiem, że nigdy w życiu bym się o to nie podejrzewała:)) (no dobra, wiedziałam). Gadam do tej mojej córki, albo na głos, a jak nie mogę to w głowie i momentami już się nie mogę doczekać aż się urodzi. Zrozumiałam też trochę moją mamę i jej sposób wychowania mnie, o który było swego czasu tyle awantur...

Kiedy usłyszałam od M., że zasłaniam się ciążą, że histeryzuję, że żadne przywileje mi się z tego tytułu nie należą itd. Kiedy po raz kolejny udowodnił mi, że jeśli mam na kogoś liczyć to tylko na siebie, bo on mi nie pomoże (już to wiem) zrozumiałam, dlaczego moja mama chciała bym była silna. Muszę byc gotowa na takie sytuacje. Na to, że pewnego dnia możliwe, że zostanę sama i wtedy będę sobie radzić i dam radę, właśnie dzięki mamie.

6 sierpnia ślub. Kiedyś sądziłam, że będę go przeżywać itd., ale generalnie... wcale mnie to nie obchodzi. Gdyby nie mama to chyba poszłabym tam w zwykłej sukience z szafy i nie robiła takiego cyrku. To dla mnie jakieś takie podpisanie papieru, a nie prawdziwy ślub. Takie jakieś dziwne coś, co trzeba odbębnić - żeby móc wziąć kredyt. Może kiedyś, gdzieś wezmę taki wymarzony ślub, ale to ani czas ani miejsce, ani...

Czasem marzę, żeby moje stare życie wróciło. Tata byłby zdrowy, ja spałniałabym swoje marzenia (jak choćby odsuwany motor) i byłoby git. Ale wtedy nie byłoby Hanki, a ona pewnie będzie moim największym skarbem. Robię to samo co moja mama. Czy historia zawsze musi się powtarzać? Czy od tego nie da się uwolnić?

Muszę nauczyć się olewac i żyć po swojemu. To jedyna szansa by przetrwać i nie zwariować.

wtorek, 22 czerwca 2010

Oj

Bardzo ciężko przechodzę tę ciążę. Nie, nie. Jestem zdrowa i dziecku też nic nie jest. Pod tym względem mam dużo szczęścia. Ale psychicznie zupełnie nie daje sobie rady. Wszystko mnie denerwuje, miewam napady wściekłości albo doły. Jak jestem zła - jestem w stanie zrobić wszystko. Rzucam przedmiotami, robię rzeczy niebezpieczne i co tu dużo mowić, głupie. Boję się siebie w takich chwilach. Tak jak wtedy, gdy byłam chora... nie ufam sobie. Jestem tym przerażona. Nic nie jest jak być powinno, a M. też mi nie pomaga.

Dopiero teraz dotarło do mnie jak totalnie on mnie nie rozumie. Z jak innych światów jesteśmy. Nie wiem jak to będzie wyglądać dalej, ale na pewno nie będzie to sielanka. Nie tak to sobie wymarzyłam. Ale widać marzenia po prostu się nie spełniają. Bardzo chciałam, zeby życie mojej córki było inne niż moje, a właśnie mam wrażenie kalki. Buntowałam się, że nie chcę faceta jak mój ojciec, ale chyba tak się nie da.

Jak to wszystko będzie dalej? Chciałabym spełnić choc kilka marzeń, przynajmniej tych Haniowych. Ale nie wiem czy dam radę. Czy można tak po prostu zapomniec o sobie? Pogrzebać siebie dla dobra dziecka? Jestem zagubiona, bardzo zagubiona i czuję się z tym wszystkim strasznie sama. 

Nie chcę, żeby to dziecko wychowywało się w rodzinie, w której ludzie się nienawidzą. Chciałabym żeby widziała miłośc jakiej ja nie mogłam dostrzec.

Wybrałam faceta, który nie ma dla mnie litości. J. odchodząc życzył mi żebym spotkała kogoś lepszego niż on, ale... nie udało się.

wtorek, 8 czerwca 2010

Hania

Choć to dopiero czwarty miesiąc pan doktor stwierdził, że na 70 proc. Groszek będzie dziewczynką. Na tę chwilę czekam więc na moją Hanię. Ale szczerze? To naprawdę nie ma znaczenia. Chłopiec czy dziewczynka... będę każde z nich kochała tak samo mocno.

Nie umiem sobie jeszcze wyobrazić jak będzie wyglądać. Jestem przerażona tym, że będę mamą. Wydaje się sobie jeszcze taka dziecinna. Ale czy dojrzeje bardziej? Pewnie nie. Kurcze, skoro tyle dziewczyn sobie radzi ja też muszę. Ale najbardziej na świecie chcę, żeby Hania była szczęśliwa. Żeby nie miała takiego dzieciństwa jak ja.

Cała terapia, wszystkie awantury i poważne rozmowy z mamą, moje obwinianie jej za całe zło... Teraz momentami czuję się tak bardzo winna. Jak ja śmiałam cokolwiek jej mówić. Dopiero teraz zaczynam bardzo powolutku rozumieć. Teraz kiedy zupełnie nie możemy dogadać się z M. Przed nami ślub, z którego nie umiem się cieszyć. Czasem mam wrażenie, ze to wszystko nie tak! Ale nie da się cofnąć czasu. Zresztą chyba bym nie chciała, bo druga szansa na moją Groszkę może mi się już nie trafić. I jeszcze ta choroba taty. Czy starczy mi siły?

Czasem tak bardzo chciałabym zniknąć, uciec, zapomnieć, ale tak się nie da. Czy to prawda, że po burzy zawsze wychodzi słońce?

wtorek, 18 maja 2010

WIELKIE ZMIANY

Nie pisałam dwa miesiące, a całe moje życie w tym czasie stanęło na głowie. 6 kwietnia dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Oczywiście chcę być mamą i nawet trudno nazwać to przypadkiem, bo wiedziałam co robię, a mimo to doznałam szoku. Z jednej strony traktuję to wszystko jako pewien rodzaj cudu, nie mogę uwierzyć, że w moim brzuchu bije maleńkie serduszko. Czuje się za mojego Groszka (nazwa robocza tzw. która będzie obowiązywać do momentu wybrania nazwy właściwej) odpowiedzialna i już wiem, że go kocham. Ale z drugiej przeraża mnie ta zmiana. Już nic nie będzie tak samo. To chyba nawet nie jest związane z tym, że będę mamą. Bardziej chodzi o M. On się bardzo cieszy, chce byśmy byli rodziną, a ja.... ja od chwili gdy dowiedziałam się o ciąży mam na niego alergię. Mam wrażenie, że moje życie się skończyło, że nic mnie już ciekawego nie czeka, że nie bedzie już tych ekscytacji nowym facetem, nie będzie błogiego niedzielnego lenistwa w samotności. Skończyło się oczekiwanie na tego jedynego, księcia itd. itp. , oczekiwanie którym żyłam przez ostatnie lata. Tylko, że nie słyszę fanfar, nie ma balu i pocałunku w świetle księżyca. Poddałam się losowi i on zdecydował - moźe i dobrze, bo ideałów nie ma? Sama już nie wiem. Tak naprawdę zakochana po uszy byłam tylko w J., przy nim na początku miałam taką zajebistą pewność, na początku nie było strachu, byłam w stanie z tylu rzeczy zrezygnowac, bo on... NIe, nie umiałabym z nim żyć, przede wszystkim dlatego, że nie czułam się kochana. Ale jako osoba, bez tych swoich traum spełniał wszystkie wymagania... tego czasem brakuje. Ale nie ma co wracać do przeszłości, takie zakochanie bardzo szkodzi, nie można kogoś aż tak kochać, bo to niesie tylko ból. Postanowiłam kochać tylko siebie, no i rzecz oczywista Groszka, ale żadnego faceta już tak bardzo... nawet jeśli jest tym najważniejszym.

Oczywiście wiem, że za połowę moich słów odpowiadają hormony... dlatego podzielić należy przez dwa...:D

czwartek, 11 marca 2010

Odbicie

Kiedyś bałam się luster. Był taki moment w moim życiu, w którym odwracałam się tyłem do swojego odbicia. Nie przepadałam za wystawami sklepowymi, bo mogłam w nich zobaczyć siebie. Natomiast jeszcze wcześniej zanim dopadła mnie ta "lustrofobia" często pokazywałam swojemu odbiciu język. Tak jak bym chciała powiedzieć "spadaj!" samej sobie.

W którymś momencie to się zmieniło. A raczej odwróciło o 180 stopni. Teraz zahaczam wzrokiem każde lustro. Tak jakbym nadrabiała czas stracony na fochowanie się do mojego odbicia. Patrzę i uśmiecham się do siebie, spogladam ot tak i wtedy, kiedy mam sobie coś ważnego do powiedzenia. Nie odwracam się nawet wtedy, gdy płaczę, albo jestem bardzo smutna. I to jest fajne, bo chyba oznacza akceptację. Pogodzenie się ze stanem rzeczy. Miłość?

Stoję, patrzę i widzę przyjaciela. Kogoś na kogo mogę liczyć bez względu na wszystko. Jedyną osobę jakiej mogę ufać i która akceptuje mnie bezwarunkowo - SIEBIE.

Przeszłam długą drogę, by dojść tu gdzie jestem. Nie było łatwo, ale na pewno było magicznie i wyjątkowo. Wciąż pracuję nad sobą i ze sobą. Czasem jestem dumna z siebie, kiedy indziej mam ochotę rzucić kubkiem o ścianę i krzyknąć : "Pieprzę to całe psychologizowanie. To bzdury". Ale potem wracam... bo to mi pomaga.

Ktoś, kiedyś, coś zaniedbał i teraz ja wykonuję tę pracę. Dla mojej Florki czy Maxa, którzy mam nadzieję kiedyś pojawią się w moim życiu.

A kiedy ktoś pyta czemu gapię się w lustro, odpowiadam : "Sprawdzam, czy jestem" :)

I teraz wreszcie pewna na sto procent tego, co mówię odpowiadam sobie: JESTEM.:)

niedziela, 7 marca 2010

Brak kontroli

Czasem okazuje się, że posiadanie "prawie kontroli" to jedynie moje pobożne życzenie. Kiedy w grę wchodzą emocje nie ma mowy o logice. Jak to jest, że czym bardziej Ci na kimś zależy tym bardziej skrajne uczucia rodzą się w Tobie?

Nie wiem czy inni tak mają. Ja na pewno. Wprost proporcjonalnie do tych pozytywnych pojawiają się i negatywne. Dziś doświadczyłam tego z całą mocą. Najpierw M. wkurzył mnie niemiłosiernie, doprowadził do łez i do myśli pt. "zaraz ci nakopie w tę ...". I nie, wcale nie przeszło, dalej byłam zła. Ale jednoczesnie patrzyłam na niego i myślałam, jaki jest Mój, jak bardzo ważny.

I choć strasznie chciałam to wszystko poukładać w głowie - nie dało się. Przeplatało się milion myślowych gonitw. Konkluzja? Wydaje mi się, że jestem zła, bo chciałabym, żeby był taki idealny, czytający w myślach, zgadujący to, czego... sama nie wiem. 

Ale z drugiej strony... gdyby taki był... popełniłabym harakiri. Bo kto by wytrzymał z takim ideałem? I nawet kiedy mnie poucza i mam ochotę kopnąc go w goleń myślę sobie, że go .....

Tak myślę, ale nie mam odwagi tego powiedzieć głośno. Bo co by było jakbym to powiedziała? Odsłoniłabym tarczę. Więc chowam się za złością. 

Kobieta - taka skomplikowana, że aż śmiesznie prosta. Mała roztupotana dziewczynka w dorosłym ciele panującej nad sobą kobiety. 

Czasem sobie myślę ile cierpliwości trzeba, żeby ze mną wytrzymać...

poniedziałek, 1 marca 2010

Babskie sprawy

Czasem wydaje mi się, że potrafię być taka dojrzała. Ostoja spokoju, ponad wszystko zachowująca równowagę, działająca na innych uspokojająco... Ale czasem... mam wątpliwości i to spore. Jak ktoś mnie zacznie wkurzać, ale tak konkretnie. Nie potrafię się opanować. Staram się, tak bardzo się staram rozmawiać z własnym rozsądkiem, ale...

Ostatnio pewna dziewczyna obudziła we mnie emocje rodem ze wczesnej podstawówki. Kiedy ją widzę mam ochotę złapać za kudełki i zrobić coś nieładnego. Czy zrobiła mi coś złego? W zasadzie nie. Po prostu mnie drażni, ale tak kosmicznie jak nikt dawno do tej pory. Jej zachowanie, stosunek do mnie, do nas (moich znajomych) itp. Oczywiście opanowuję się, w końcu jestem dorosła, ale w głowie pojawiają się westernowe obrazki.

Kiedyś czytałam, że czasem pewne sytuacje działają na nas mocniej niż mogłoby się wydawać, bo nakładamy kalki z przeszłości. Budzą się stare rany, zadrażnienia, wspomnienia. Jakiś niewinny prztyczek powoduje, że machina przeszłości rusza w naszej głowie.

I tak jest chyba w tym przypadku. Ja nawet wiem kogo przypomina mi ta "denerwująca" dziewczyna. Kiedyś ktoś zachowywał się podobnie. Możliwe nawet, że ta dziewczynka z przeszłości też nie chciała źle. Moim kosztem budowała swoje poczucie własnej wartości, albo moje było tak nikłe, że wszystko brałam do siebie.

Ja wciąż bywam czasem lekko przewrażliwiona, choć bardzo staram się trzymać dystans do siebie. Jestem już silniejsza. Z poczuciem własnej wartości też już jest zdecydowanie lepiej. Może dlatego nie udowadniam sobie teraz, ze przecież mogłabym pokazać "denerwującej" teraz i w wyobraźni - tej z przeszłości gdzie ich miejsce. Staram się jedynie trzymać maksymy:

"Don't argue with an idiot. They will only drag you down to their level, and beat you by experience."

:)))

wtorek, 16 lutego 2010

Czasem

Czy można się z kimś pożegnać tak na amen, żeby nowe było nowe tak naprawdę? Chyba nie. Bo nie jestem tabularasą, nie mogę wykasować swojej pamięci. Pewne rzeczy się zdarzyły. Zostały wspomnienia, skojarzenia i nie jestem w stanie nic z tym zrobić, chyba zresztą nie chcę.

Zrobiłam sobie małe podsumowanie tego, co było. Musiałam, bo bez tego nie ruszyłabym do przodu. A na to właśnie przyszła pora.

Już wiem, że J. był potrzebny, ta znajomość była kolejnym stopniem na moich schodach. I choć miałam wrażenie, że po wszystkim zleciałam w dół z hukiem, to nieprawda. Jestem trochę wyżej, bliżej mojego nieba. Czego nauczył mnie ten związek? Żeby już nigdy więcej nie godzić się na półśrodki. Żeby słuchać uważnie i brać nogi za pas na hasło "sam nie wiem, czego chcę". Nauczył mnie też praktycznie, że to co w teorii wiedziałam jest najważniejsze: mam słuchać siebie.

Zanim go poznałam nie wiedziałam, co to ból, zazdrość, poczucie odrzucenia, a te uczucia choć niezbyt miłe też trzeba poznać. Choćby po to, żeby wiedzieć, kiedy coś jest nie tak.

I choć nigdy mu tego nie powiem jestem mu za to w pewien sposób wdzięczna. Wiem trochę więcej o sobie. Dotarło do mnie, że nie ma sytuacji bez wyjścia, nie ma małych osobistych tragedii, których nie dałoby się przeżyć. Wszystko jest względne, a ja... a ja wreszcie pokochałam siebie tak naprawdę. Bo kiedy dostałam kopniaka nie odwróciłam się od siebie jak zwykle do tej pory. Byłam dla siebie wsparciem, najlepszą przyjaciółką, pocieszycielem. Pierwszy raz. I to jest cudowne.

Teraz inaczej też postrzegam związek. To tycie drobiazgi, ale budują fajną całość. Na takim fundamencie może powstać prawdziwy dom. Nie szukam drugiej połowy, bo jestem całością. Ale chcę kogoś obok. Z ciekawością obserwuję zachowania M., który powoli wkrada się do mojego życia. Nie przykładam kalki, nie dopasowuję, tylko patrzę. i to jest właśnie ta fajna przygoda. Fajny ten M., naprawdę fajny:)

środa, 27 stycznia 2010

Na progu

Czy warto się zakochiwać? Jak utrzymać uczucia na wodzy? Może lepiej zapanować nad nimi teraz, póki nie jest za późno, żeby potem nie bolało. Zakochanie to szał, pragnienie drugiego człowieka, przyzwyczajenie do jego obecności, podkładanie się. Ktoś pojawia się w twoim życiu, mości sobie w nim miejsce, a potem znika i nic już nie jest takie samo. Zostają miejsca, których zaczynasz unikać, ludzie, z którymi nie chcesz rozmawiać, natrętne myśli, których nie umiesz się pozbyć... 

Nikt nie może dać gwarancji, że tym razem się uda. Przez to niby jest ciekawiej, ale z drugiej strony czy ewentualny ból wart jest ryzyka?

Wciąż słyszę o rozpadających się związkach, zdradach, kłamstwach. Jakie jest prawdopodobieństwo, że u mnie będzie inaczej. Ja zranię będzie gigantyczne poczucie winy, on zrani - zapłacę ja.

Po co więc to wszystko? Dla wspólnego śmiechu? Zabawy? Ciepła i pieszczot? Rozmów, które powodują, że czujesz jakbyś wygrał los na loterii?

Mam wrażenie, że w większości par, które obserwuję nie ma już tego wszystkiego. Druga osoba to jedynie rodzic tego samego dziecka, podwyższona zdolność kredytowa, lek na samotność. Nie potrzebuję żadnej z tych rzeczy. Więc po co?

Mam wybór. Choć mówi się, że to emocje rządzą, ja czuję, że jeszcze mam wybór. Ryzykować czy dać spokój. Nie chcę kolejny raz spadać w dół. Powiedzieć do widzenia zanim jeszcze echem odbiło się dzień dobry czy powolutku nóżka za nóżką wejść w to podejmując rękawicę?

Chciałabym to wiedzieć póki jeszcze nad tym panuję...

niedziela, 10 stycznia 2010

Rozsądna

Idzie nowe. To znaczy postanowiłam fakt odnotować, bo jestem zaintrygowana. Pojawił się ktoś, znaczy zadatek na przyjaciela powiedziałabym. Ale mam nadzieję, że rozwojowy. Dlaczego notuję? Bo ten ktoś jest na ten pierwszy moment jakiś taki inny, znaczy inny od wszystkich, których spotykałam do tej pory. Przynajmniej się wydaje. Czas zweryfikuje.

Co go wyróżnia? Rozsądek. On pewnie byłby zdziwiony, że akurat tak go postrzegam. Zaplanował sobie już swój wizerunek i stara się jak może na niego zapracować. Tylko w moich oczach jak na razie kiepsko mu to wychodzi:) A może to ja jestem taka naiwna? W sumie nieistotne. 

Ważne o tyle, że wreszcie jest spokojnie, powolutku. Jest czas na poznanie się na zbudowanie czegoś ważniejszego niż "łączy nas na razie seks, a potem się zobaczy". Czegoś takiego chciałam, na coś takiego czekałam, bo takie coś pozwoli mi na bycie sobą i nie przeraża. Może nie zacznę uciekać w popłochu jak to zwykle robię:) Traktuję to w kategoriach doświadczeń własnych. Taki eksperyment na dwóch żywych organizmach.

Stare rany nie są jeszcze do końca zabliźnione, choć z każdym dniem jest lepiej i chyba już od jakiegoś czasu jestem na prostej. Oby tak dalej.

Nie chcę, żeby ktoś był klinem na coś starego. Nowe ma być nowe, najlepiej rozpoczęte z czystą kartą. Bez paniki, popłochu, histerii, które potem zwykle zawodzą. Pierwszy haust jakiegoś dziekiego zakochania, a potem dół. Bo to się nie jest w stanie utrzymać dłużej niż parę miesięcy.

Nie myślę o tym, jak bedzie. Jest dobrze i już. I to jest całkiem "nice":)

niedziela, 3 stycznia 2010

Idzie nowe

Bardzo bałam się tych Świąt i tego Sylwestra. Tego drugiego bardziej, bo jakoś od parunastu lat ten dzień nie kojarzy mi się zbyt uroczo. Kto w ogóle wymyślił, że akurat tego dnia musimy bawić się i cieszyć. U mnie taki przymus dobrego humoru wywołuje odwrotny skutek. Kończy się stary rok, zaczyna nowy... Ale tak naprawdę zmienia się tylko kilka cyfr w kalendarzu. A przecież zmieniają się każdego dnia... dziś trzeci, jutro czwarty. Wszystko płynie i tym podobne frazesy. Postanawiać tez możemy każdego dnia, cieszyć się na nowe i żegnać stare.

U mnie zwykle czas zmian przychodzi jesienią. Tych przełomowych, trudnych, kryzysowych, które zostawiają trwały ślad na życiu. Może więc ja osobiście powinnam Sylwestra świetować gdzieś na przełomie września i października? Muszę koniecznie się nad tym zastanowić.

Ale wracając - ten Sylwester był inny. Bo choć miałam parę powodów by ryczeć jak bóbr po 12. (Co robiłam zwykle przez ostatnie kilka lat) byłam bardzo spokojna. I jakaś taka optymistyczna:) Myślałam o przyjaciółkach, w głowie składałam im życzenia. Witałam to, co idzie z nadzieją i wiarą, że wszystko się jakoś poukłada. W końcu zawsze się układa, nawet jak poczatkowo wydaje się, że z bólu umrę albo przynajmniej z emocji eksploduję i rozpadnę się na tysiąc kawałków.

Chyba odrabiam swoje lekcje sumiennie. Te wszystkie zmiany, coraz większa wiedza o sobie... to takie ekscytujące. Czy bedzie dobrze? na pewno. Teraz kilka bardziej skomplikowanych chwil, ale jeszcze kilka i będzie dobrze.

Życzę sobie i wszystkim innym (także tym, o których nie myślę:) więcej uważności, spokoju, szaleństwa i powodów do uśmiechu. Więcej cierpliwości dla siebie samych, akceptacji dla innych i mądrych odruchów, kiedy emocje zaczynają grać pierwsze skrzypce. Wiary w instynkt i intuicję, bo one zwykle wiedzą co jest dla nas najlepsze i chwili na wytchnienie, choćby miała przyjść w największym tłoku i rozgardiaszu, na śrosku ulicy.