To był trudny weekend, choć spędzony w aurze relaksu... SPA.
Jakiś czas temu dostałam zaproszenie dla dwóch osób. Miałam jechać z J., ale dobrowolnie zrezygnował znikając bezczelnie z mojego życia odwracając się na pięcie. Moja rodzicielka więc radośnie wskoczyła na to miejsce nie pytając do końca, czy akurat ją chciałabym zabrać.
W piątek rano zamiast pakować się i cieszyć siedziałam w piżamie i myślałam "po kiego ja tam jadę?" szczególnie po sobotniej awanturze. Mama dała wtedy popis jak za dawnych, chciałaoby się powiedzieć dobrych czasów i sprawiła, że wyłam cały wieczór. Kilka słów i wbiła mnie totalnie w dół. Trudno się więc dziwić, że to nasze tet a tet w Krakowie nie zapowiadało się kolorowo.
Zaczęło się poprawnie, a potem było coraz dziwniej. Leżałam w przyciemnionym pokoju, bardzo sprawne ręce masowały moje spięte mięśnie, a mnie z oczu kapało jak z fontanny. Na szczęście leżałam na brzuchu, z twarzą wbitą w łóżko i nie musiałam się wstydzić. Zamiast romantycznego weekendu miałam dramat w trzech aktach. Narzekanie, niepodobanie i rozmowy o życiu. I po co to komu?
Jadłam więc za dwoje, noce spędzałam na gapieniu się w sufit i ważyłam każde słowo, żeby już nie prowokować.
Wróciłam z gigantyczną ulgą, że już się skończyło. Ponoć wyglądam kwitnąco, i to by było na tyle z tej przyjemności. I wiem jedno. Nie umiem rozmawiać z moją mamą. Kocham ją, ale jak jest daleko, a ja mogę zadzwonić albo nie odebrać i wtedy jest oki.
Zbliżają się Święta, a mnie się robi niedobrze. Nie mam nastroju, feeling zupełnie nie white christmas. Tęsknie za J., choć wcale tego nie chcę. I wszystko ogólnie jest jakies takie "fe".
Najchętniej spakowałabym torbę i uciekła od tego wszystkiego. Gdzieś do ciepłych krajów, z daleko od tej brei za oknem i brei za domowym progiem.
Zastanawia mnie tylko jedno: czy kiedyś jakaś nastolatka będzie gdzieś wylewać żale pisząc: "moja matka jest wariatką" i patrząc ze złością na mnie?
Czy ja jestem jak moja matka? Czy też będę taka?
Hope not.